Ten pierwszy raz smakuje najbardziej…
1985 Lot do Montevideo
Odprawa na lotnisku w Goleniowie i jakieś dziwne uczucie jakby celnicy mieli Cię za „Bandytę” co chwilę ktoś do kontroli osobistej, uff jakoś poszło.
Lot Ił 62 do Dakaru, tam dotankowanie, jest ponad 20 st.C i tylko tubylec obsługujący wózki z bagażami w kufajce i czapce uszance wzbudził moje zdziwienie.
Dalej lot do Rio de Janeiro, nasze lądowanie było w nocy, nigdy w życiu nie widziałem takiego „morza świateł” a przez myśl mi przeszło, że to tutaj są plaże Copacabana i Ipanema, wzgórza Corcovado i Głowa Cukru, stadion Maracanã.
Pożegnaliśmy nasze piękne polskie stewardessy i dalej na następny samolot, to były linie Varig, jedzonko w
samolocie dobre choć nie takie pysze jak w naszym „Locie”, na końcu kawa, ale co do za kawa? naparstek, kolegaktóry wypijał 3-4 kawy dziennie był mocno zawiedziony, a mnie po tej kawie serce biło jakbym wypił naraz sześć!
Wreszcie jest- Montevideo, autokary i na statek M/T Hajduk, kabina z własną umywalką, to było już luksusem. Zaczynamy przebudowę B-418 na Jigersa, wszystko od zera, transportery od dziobu aż po rufę. Ale oprócz pracy mała przyjemność, czyli chorizo con chimichurri,
(kiełbaska z przyprawą) do tego Piwo NORTEÑA, PATRICIA lub dobrze gazowany PILSEN i jeszcze jedno zawsze w sklepie było zimne niby
szczegół, ale u nas w kraju kupując piwo zawsze wiedziałeś jaka jest teraz pora roku… Pierwsza niedziela to spacer na Bazar
Feria de Tristán Narvaja, co tam było? właściwie wszystko od starych szekli i zabytkowych akcesoriów
po stosy owoców, oliwek i innych dobroci. Z przeliczenia wtedy było 120 peso za 1USD, 40 peso jedna kiełbaska a piwo w sklepie 960ml też 40 peso. Najważniejsze, to wszystko było, bez kartek, stania w kolejce, wszystko w zasięgu ręki!
Wszystko było kolorowe i piękne, przy głównej ulicy stragany w formie małego zoo, nasi kupowali tam papugi i żółwiki a po tem przemycali je do kraju. Na targu usłyszałem pierwszy raz bębny, bardzo głośne, to Candombe, powstało w Montevideo i jest charakterystyczne dla
grupy afro-urugwajczyów; oparte jest na stylu bębnienia charakterystycznym dla plemion bantu w środkowej i południowej Afryce.
Zawsze też zadawałem sobie pytanie jacy są Urugwajczycy? odpowiedź jedna - sympatyczni.
Na początku grudnia popłynęliśmy do Buenos Aires, gdzie staliśmy na doku miesiąc. Dok był stosunkowo blisko centrum miasta, jakieś 20-30 min spacerem. Miałem też pecha, popsuł mi się aparat Smiena, przestał przewijać kliszę. I ze zdjęć nici.
Argentyna przywitała nas upałem, pierwsza noc na doku bez klimatyzacji to taki mały koszmarek, w kabinie +30st i jak tu spać? Wpadłem na pomysł moczenia prześcieradła w zlewie i tak się przykrywałem, wystarczyło to na 1 godzinę, robiłem to tak
przez całą noc. Na szczęście na następny dzień udało się uruchomić klimatyzację. Wszyscy pod pokładem pracowali jak w ukropie, my na
pokładzie cały czas w rękawicach wszystko było gorące i nic nie dało się wziąć gołą ręką. W pierwszą wolną niedzielę chcieliśmy wyjść na „miasto” ale
nie mieliśmy przepustek, tu obowiązywały przepustki ze zdjęciem, ściągnęli fotografa, rozwieszono prześcieradło, i fotograf cykał te nasze
zabawne fotki. Kolejna niedziela i jest przepustka, możemy pójść na spacer, choć upał nie odpuszczał, kilka razy było ponad +40 st.
Cóż to było za przeżycie stanąć na ulicy 9 de Julio i zobaczyć słynny obelisk, posłuchać Indian grających El cóndor pasa i innych grajków. Na statku pracował z nami też „Amigowiec” a właściwie Polak, Pan Władysław, był spawaczem w lokalnej stoczni.
Pamiętam jak bosman zaprosił go na mesę w porze obiadowej, opowieści nie było końca, przypłynął z rodzicami w 1937 r mając kilka lat, na statku S/S Pułaski do Buenos Aires, jak to się wtedy mówiło „za chlebem” pracował z rodzicami na pampie w osadzie
założonej przez polskich osadników. On po tylu latach mówił całkiem dobrą polszczyzną, a nasi czasami to już po dwóch latach zapominali jęz. polskiego na
obczyźnie. Zdobył też wykształcenie, wykształcił swojego syna i córkę, ale dzieci już nie mówiły po Polsku. pod koniec naszego
postoju miał zawał i wylądował w szpitalu, nie mogliśmy się z nim pożegnać, szkoda. Ale życie toczy się dalej 31 grudnia, wracamy do
Montevideo, wypływając z Buenos Aires z biurowców sypały się kartki, kalendarze, niesamowity widok, okazało się, że to taki zwyczaj pożegnania
starego roku. W styczniu koniec przebudowy, powrót zakupy itp. Powrót ponownie przez Rio de Janeiro, tam obowiązkowo zakup kawy
MELITA w kartonie 5 kg i to zrobiła większość, samolot Ił 62 zabierał ok. 160 osób, uff było ciężko wystartować…
W Dakarze handel wymienny, mój zegarek Wostok "chodził' przez 5 min i stawał nakręciłem go przed wejściem do terminalu, tubylec
zerknął na niego przyłożył do ucha i wskazał afrykańską maskę, nawet się nie targowałem.
I tylko ten Goleniów jakiś taki ponury, w styczniu wszystko wygląda u nas szaro, buro i ponuro no, chyba że przykryje to śnieg. A my i tak wyrwiemy się za jakiś czas z tej szarej rzeczywistości…